sobota, 14 lutego 2015

Krew z krwi

Hej ludzie. Jak tam Walentynki? Szkoda gadać, czy może aż tak dobrze? Z okazji dzisiejszego dnia umieszczam tę oto miniaturkę, która nie mogła się zdecydować czy nią być, czy nie. Dedykuję ją Jordbær, gdyż naprawdę mi pomogła. Z góry przepraszam za błędy i chaotyczność. Pozostaje mi tylko zaprosić Was do czytania i komentowania.


 Mecz, choć każdy się tego spodziewał, był niesamowicie wyrównany. Jednak Scorpius Malfoy, Ślizgon z krwi i kości wierzył, że rozgromią Krukonów. Drużyny grały już od dobrej godziny i koń­ca nie było widać, tak samo, jak złotego znicza. Młody Malfoy jako szukający Ślizgonów widocznie tracił nad sobą panowanie
Gdzie do cholery jest ten znicz?” Blond włosy chłopak robił okrążenia wysoko nad boiskiem, wykręcając głowę we wszystkie kierunki, z determinacją wypatrując małej złotej kulki.
-Spójrz na nich – Rose Weasley, Krukonka od siedmiu już lat, z uśmiechem patrzyła na męczące się drużyny. Nie, żeby była od razu sadystką, nie! Po prostu nie potrafiła pojąć, co jest takiego w Quiddichu. Czternaścioro zawodników, którzy jak szaleńcy latają w pogoni z piłkami. Już mugol­ska piłka nożna wydawała się po stokroć interesująca. - Są tacy zabawni.
Siedząca obok Rose, również rudowłosa dziewczyna spojrzała na nią z politowaniem.
-Rosie, jak możesz tak mówić? Wszyscy w twojej rodzinie, no oprócz cioci, interesują się Quid­dichem. Jak to możliwe, że ty tego nie doceniasz? Jesteś wybrykiem natury – stwierdziła Lily Pot­ter. - Powiesz tak jeszcze raz, to wyślę sowę do wujka Rona – zagroziła.
-Lily, moja droga kuzynko... To smutna prawda, ale ten sport nie ma sensu...Poza tym, dopiero teraz dostrzegłaś, że je­stem wyjątkiem w naszej rodzince? Od pokoleń nie mieliśmy Krukona. Jedynie mama była temu bliska. Pogódź się z tym – Rose odwracając się twarzą do kuzynki, potrząsnęła rudymi włosami, ty­powymi dla jej pochodzenia.
Nagle rozbrzmiał ryk Śligonów, którzy cieszyli się jak głupi z powodu zdobycia kolejnych punk­tów przez ścigającego Arnolda Wilksa.
-A Ci to już zupełnie przesadzają – spojrzała na nich z niesmakiem Rose.
Tymczasem na boisku młody Malfoy nadal wypatrywał złotego znicza. Był zadowolony ze swojej drużyny. Długo z nimi trenował, by nic nie mogło ich pokonać. Tygodnie zmęczenia były według niego małą ceną za zdobycie Pucharu Quiddicha. Nagle coś błysnęło po jego lewej stronie. Gwał­townie okręcił się w powietrzu. Tak, to znicz. Pochylił się do przodu, przyśpieszając lot. Złota kulka leciała obok trybun Gryffindoru. Na wargach zaigrał mu cień uśmiechu. William Smith nie zauwa­żył znicza, więc Scorpius zyskał niemałą przewagę. Nie zważając na nic leciał szybko niczym bły­skawica.
-Uważaj! - usłyszał krzyk. Chwilę potem tłuczek zderzył się z jego ciałem. Usłyszał jedynie chrupnięcie, a chwilę później wszystko przyćmił ból. Z ręki wymsknęła mu się miotła. Pędził na spotkanie z ziemią.

Skrzydło Szpitalnie było zatłoczone jak nigdy wcześniej. Ludzie przepychali się, by zobaczyć, w jakim sta­nie znajduję się dziedzic Malfoy'ów. On sam leżał niczym kłoda na szpitalnym łóżku, zupełnie nie­świadomy tego, jaką stał się sensacją.
-Przepraszam, przepraszam! Proszę się rozejść – pani Pomfrey rozgarniała tłumek uczniów ni­czym taran bojowy. - Pani McGonagall proszę tu podejść!
Była profesor transmutacji Minewra McGonagall spojrzała srogim wzrokiem na ucznia Slytheri­nu, który nieśpiesznie wychodził z pomieszczenia.
-Tak, Poppy? - spytała szczerze zmartwiona. Scorpius Malfoy był jednym z najlepszych uczniów na siódmym roku. Co prawda podobieństwo między nim, a jego ojcem było ogromne, jednak Mi­newra zdawała sobie sprawę, że nawyki trudno wykorzenić. - Co z nim jest?
-Znajduje się w magicznej śpiączce. Tłuczek uderzył w płat ciemieniowy. Całe szczęście został dość szybko przetransportowany, jednak jest pewna przeszkoda...
Szkolna pielęgniarka zwiesiła głowę, a na twarzy pojawił się tik nerwowy. Dyrektora wiedziała, że to nie bez powodu. Musiało stać się coś jeszcze.
-Poppy, czy on z tego wyjdzie?
-Minewro...Jego rdzeń magiczny...W ostatnich chwilach musiał nieświadomie użyć magii, by zmniejszyć swoje obrażenia. Rdzeń jest prawie wyczerpany. Nie wolno używać na nim eliksirów ani żadnych zaklęć, by nie pogłębić urazu. Jedyne co nam pozostaje to mugolskie leczenie, jednak nie możemy go nigdzie przewieźć. Mung korzysta tylko z magii, natomiast niemagiczne szpitale także nie mogą go przyjąć. Istnieje zbyt duże ryzyko, że może dość do niekontrolowanych wybu­chów magii – pani Pomfrey wyrzuciła te słowa niczym strzały z karabinu maszynowego – Trzeba go leczyć tutaj. Wszystko tutaj mam...Oprócz jednego.
McGonagall uważnie słuchała słów swojej przyjaciółki. Sytuacja była skomplikowana, żeby nie użyć słowa pogmatwana. Stanęły właśnie w niespodziewanej sytuacji.
-Czego?
-Scorpius doznał krwotoku. Niezbyt silnego, ale jednak na tyle poważnego, że potrzeba mu jest transfuzja krwi. Nie byłoby problemu, gdyby nie to, że jego grupa to 0 rh-. Teoretycznie jest to po­pularna grupa krwi, ale w naszej szkole jest bardzo mało osób, które mogłyby zgodzić się na pobra­nie krwi. Skonsultowałam się również z uzdrowicielami z Munga. Dysponują grupą zero, ale z czynnikiem rh. Po prostu stoimy w miejscu.
Poppy Pomfrey jak nigdy czuła się zdenerwowana i pobudzona jednocześnie. Po raz pierwszy w czasie jej pobytu w Hogwarcie zdarzyło się coś takiego. Nawet po Bitwie o Hogwart dała sobie radę, a to już o czymś świadczyło! Czuła się beznadziejnie. Twarz miała poszarzałą i pobrużdżoną zmarszczkami. Jej poprzetykane siwizną włosy, które zwykle związywała w koczek były nie do opamiętania. Jednym słowem totalna rozsypka.
Zupełnie inaczej prezentowała się dyrektorka Hogwartu. Chociaż i ją nadgryzł ząb czasu, nie było tego po niej widać. Takie samo surowe spojrzenie i mina jak dwadzieścia sześć lat temu. Żadna sy­tuacja nie mogła jej wytrącić z równowagi, a nawet gdyby to nie było tego po niej widać. Dlatego jak zwykle i na ten problem znalazła wyjście.
-Poppy, moja kochana...Po prostu przebadajmy uczniów...Ktoś musi się nadać i się zgodzić.

W Wielkiej Sali panowało poruszenie. Uczniowie rozmawiali ze sobą, wymieniając uwagi na te­mat nagłego obwieszczenia McGonagall. Wszyscy uczniowie mający skończone siedemnaście lat mają obowiązek stawić się natychmiast w Wielkiej Sali. Słowa te, co chwila rozbrzmiewały w my­ślach nastolatków. Co to miało oznaczać?
-Ciekawe czego od nas chce dyrektorka? - Albus Severus Potter siedział obok swojej kuzynki i tę­sknie patrzył w stronę Gryffindoru, gdzie w sumie powinien siedzieć, ale nie chciał zostawić swojej ciotecznej siostry. – Rose! Ty zawsze wszystko wiesz?!
-Tym razem nic. Moje źródło informacji się wyczerpało – Rose bezradnie wzruszyła ramionami.
-Widzisz, wypaliłaś się siostruniu – stwierdził Hugo i wyszczerzył zęby w stronę swojej starszej siostry.
-Zamknij się jełopie. Podejrzewam, że to jest coś pilnego. Inaczej nie wywołałaby nas w sobotnie popołudnie i to po meczu, gdy wszyscy są zajęci.
-Dobra, dobra. Nie gorączkuj się. Ja spadam. Oh...jakże się cieszę, że nie muszę tu być – Hugo prawie zanucił z radości. Jego brązowa, odziedziczona po mamie potargana czupryna, korciła Rose, aby ją poczesała. – Pa misiaczki! - Hugo tanecznym krokiem wyszedł z Wielkiej Sali. Ludzie pa­trzyli na niego z uśmiechem na ustach. Zawsze wywoływał takie reakcje. Był wierną kopią swojego ojca. Tak samo leniwy i zafascynowany Quiddichem, przynajmniej tak twierdziła jego własna mat­ka.
-Nie przyznaję się do niego! - wymamrotała rudowłosa Krukonka. To nie był pierwszy raz, gdy jej młodszy brat zachowywał się jak pomyleniec, nazywając ją publicznie misiaczkiem, ptysiem, bądź innym określeniem których bardzo, ale to bardzo nie lubiła.
-Daj spokój. To na swój sposób urocze... - Albus stanął w obronie nieobecnego kuzyna.
-Lily tobie tego nie robi, a James jest na to za stary. Nie znasz tego bólu.
-Melodramatyzujesz – stwierdził – Dobra bądź cicho McGonagall idzie.
Albus miał rację. Dyrektorka Hogwartu majestatycznym krokiem podeszła do mównicy.
-Sonorus! Tak dobrze...Dziękuję wszystkim za przybycie. Po pierwsze chciałabym Was przeprosić za przerwanie wolnego czasu. Z pewnością każdy z tutaj obecnych zastanawia się, po co ogłosiłam tę nagłą zbiórkę. Wszyscy byliśmy dzisiaj świadkami tego, jak Scorpius Malfoy został zraniony podczas meczu Quiddicha. Jego stan jest poważny i nie można go leczyć za pomocą magii. Z tego powodu proszę Was o pomoc – dyrektorka pokrótce objaśniła zaistniałą sytuację. Puchoni i Ślizgoni byli zszokowani. Puchoni z dobroci ich serc, a uczniowie domu Slytherina dlatego, że był to ich przyjaciel. Nie sądzili, że ten uraz mógł spowodować takie szkody. Uczniowie z pozostałych do­mów również byli poruszeni. Martwili się o zdrowie swojego kolegi. Scorpius może i przypominał swojego ojca oraz dziadka, ale przecież nie powinno się oceniać dzieci za błędy rodziców, dlatego też każdy w Hogwarcie odnosił się do niego i jemu podobnych z uprzejmym dystansem. Lubimy go, ale niekoniecznie chcemy w swoim towarzystwie. Takie słowo można było usłyszeć, gdy wspo­mniało się o owym Ślizgonie.
-Dlatego proszę Was o możliwość przebadania pod kątem możliwości pobrania krwi. Nie trzeba się niczego bać. Chcemy tylko jak najlepiej. Dla tego chłopca możecie być jedyną nadzieją. Za parę minut będziemy Was wywoływać grupkami, osoby te pójdą do Skrzydła Szpitalnego. Informuję, że to zależy od Was czy chcecie oddać swoją krew. Wystarczy, iż powiecie o tym pani Pomfrey.
Po tych słowach McGonagall zeszła z podestu i usiadła na swoim miejscu. Gdy usiadła, przeczyta­ła parę nazwisk.
-Axel Charles, Berry Johanna, Blackwell Jason, Blinch Judith, Caddy Arthur.
Grupka uczniów; dwóch Puchonów, jeden Krukon i dwie Gryffonki wyszły z Sali. W tym samym czasie kolejne osoby zostały wyczytywane. Jednocześnie Rose z kuzynem rozmawiali na temat za­istniałej sytuacji.
-I co o tym sądzisz? – spytał Al.
-No cóż – rudowłosa zmarszczyła brwi i nieświadomie zaczęła nawijać włosy na palec. – Przykro mi z powodu Scorpiusa. Chociaż muszę stwierdzić, że to uświadomiło fakt, iż Hogwart powinien być zaopatrzony we wszystkie potrzebne medykamenty. Do tej sytuacji w ogóle nie powinno dojść.
-Masz rację...Mnie dziwi jedno. Malfoy ma rodziców. Na pewno są poinformowani, bo kto jak kto, ale oni powinni mieć taką samą grupę krwi.
-Niekoniecznie. Dorwałam się kiedyś do mugolskich książek mamy, które dotyczyły biologii. To możliwe, że nie mają tej samej grupy. Genetyka – powiedziała z miną znawcy Rose. Uwielbiała wiedzieć coś, czego inni nie rozumieli.
-E tam. Nie długo się wszystkiego dowiemy – zakończył rozmowę, bo właśnie został wyczytany.
-Parker Sarah, Perry Nicholas, Potter Albus Severus, Smith Jesabelle, Snow Xavier – ciągnęła McGonagall.
-To do zobaczenia – powiedział czarnowłosy i kiwnął ręką.
-Pa!
Rose siedziała obok pozostałych Krukonów, których liczba z każdą kolejną chwilą malała. Nieca­łych parę minut później sama została wywołana. Wyszła z Sali razem z dwiema dziewczynami z Slytherinu oraz dwoma chłopakami z Hufflepuffu. Równym krokiem zbliżali się do Skrzydła Szpi­talnego.
Kiedy do niego weszła od razu zauważyła paru magomedyków pobierających krew od uczniów z jej rocznika. Gdzieś przed nią zamajaczyła czupryna kuzyna. Rose wzruszyła ramionami. Później się z nim zobaczę – stwierdziła w myślach. – Jest zbyt duży tłok, by do niego dojść.
Rose zauważyła, że większość osób zdecydowało się na badanie. Sama już wcześniej zastanowiła się, czy pozwolić na analizę krwi. Stwierdziła, że nic jej nie szkodzi. Tak naprawdę to nigdy nic nie miała do Scorpiusa. Jedynym problemem do, chociażby zaprzyjaźnienia się był fakt, że ich ojcowie się nie lubili oraz to, że czasami odnosił się do niej z wyższością. I oczywiście ta ich ciągła rywali­zacja. Chociaż po wojnie jego ojciec i dziadek przestali wygłaszać poglądy na temat czystości krwi nadal zdarzały się niemiłe incydenty. Czasami dzieci półkrwi i mugolaki były traktowane jak po­wietrze, jednak jak to mówi mama Rose „Świat nie może być idealny”.
Czekała, aż chłopak przed nią przeszedł przez wszystkie procedury. Po paru minutach sama usia­dła na krześle obok pracownika z Munga.
Był to mężczyzna około czterdziestoletni. Miał burzę kręconych blond włosów oraz błękitne oczy koloru nieba. Plakietka na jego fartuchu lśniła lekkim szmaragdowym kolorem. Cormac McLaggen – przeczytała Rose. Facet uśmiechał się do dziewczyny i starał się uprzyjemnić zabieg.
-Dzień dobry – powiedziała Krukonka. Głos lekko jej schrypnął. Czuła się trochę niepewnie. Ko­jarzyła skądś jego nazwisko, tylko nie wiedziała skąd.
-Cześć – odparł wesoło i mocno potrząsnął jej ręką.
Ekstra. Prędzej potrzebna mi będzie amputacja.
-Imię i nazwisko?
-Rose Weasley.
-Ooo. Córka Ronalda i Hermiony Weasley? - spytał retorycznie. - Chodziłem z nimi do jednego domu. Dobrze znałem twoją matkę...Tak. Data urodzenia?
-Dwudziesty szósty marca 2006 roku. Przepraszam, ale skąd dokładniej pan ich znał? – spytała pchana ciekawością.
-Grałem w Quiddicha. Jako rezerwowy bramkarz, oczywiście. Twój tata natomiast dostał się do drużyny. Hermionę znałem z Klubu Ślimaka i no...Mniejsza z tym – McLaggen był nieco zmiesza­ny i lekko się zarumienił. Samopiszące się pióro szybko notowało to, co mówiła Rosie, wypełniając na kartce dane pacjenta. Sam magomedyk przez chwilę grzebał w szufladzie wyciągając świeżą igłę. – Chorujesz na coś przewlekłego? Cukrzyca? Czy ostatnio byłaś chora?
-Nie, nie i nie – odpowiedziała Rose lekko zdenerwowana widokiem igły. Żołądek zacisnął się w supeł.
-Okej. Podciągnij rękaw i wyprostuj rękę – rozkazał. Rose wykonała polecenie. Patrzyła na strzykawkę z niepokojem. Czarodziejom nigdy nie było to potrzebne. Zawsze to zaklęcia wykony­wały swoją rolę. Dopiero ostatnio magiczny świat został zrewolucjonizowany przez mugolskie na­rzędzia.
Spoko, luz. Robisz to dla czyjegoś dobra. Oddychaj.
Pan McLaggen to zauważył i uśmiechnął się ze zrozumieniem.
-Spokojne. Teraz Cię ukłuje. Nie będzie bolało, raczej odczujesz to jako szczypnięcie.
Rudowłosa spojrzała na niego sceptycznie. Lekko przymknęła oczy. Czekała na coś. Na paraliżu­jący ból, ogień. Cokolwiek. A tu nic. Otworzyła oczy. Strzykawka była już do połowy pełna. Nawet tego nie poczułam – stwierdziła. Spojrzała na rankę, która już powoli zaczęła się goić. - Czasami magia nadal potrafi zadziwiać.
-Brawo! – pogratulował jej magomedyk, przelewając krew do próbówki.
Rose spojrzała na niego z zainteresowaniem, patrząc jak rzuca nieznane jej zaklęcie.
-Kiedy będzie wiadomo czy moja krew się nadaje? – spytała pewnym głosem.
-Za chwilkę. Właśnie rzuciłem na nią zaklęcie analizujące – powiedział wesoło. – O popatrzmy!
Z różdżki wypłynęła zielona ciecz, która spłynęła na kawałek pergaminu. Tam zamieniła się w rząd słów, zdań, a nawet dwa wykresy.
Rudowłosa przez chwilę milczała zaciekawiona działaniem zaklęcia.
-Hmm. Masz grupę krwi 0-, czyli taką samą jak Scorpius. Nawiasem mówiąc, do tej pory tylko pięć osób taką posiadały. Oprócz tego, jeżeli Cię to zaciekawi jesteś okazem zdrowia, chociaż masz nieco zwiększoną liczbę trombocytów. Nie, to nie jest nic groźnego. To normalne – dodał, widząc jej niepewną minę.
-Okej – Rose nie wiedziała co powiedzieć. Cieszyć się, czy coś? Co zrobić?
-Idź teraz do pani Pomfrey, powiedz jej o wynikach i zadecyduj czy chcesz oddać krew.
Pan McLaggen uśmiechnął się uprzejmie, po czym nagle spoważniał.
-Jeszcze jedno. Nie pozwól, by Twój osąd był podjęty przez twojego ojca – skinieniem ręki wska­zał na następnego ucznia w kolejce.
-Do widzenia – mruknęła Rose. Po paru sekundach usłyszała za sobą głos lekarza: „Imię i nazwi­sko?”
Pani Pomfrey liczyła na cud. Do tej pory znalazło się pięcioro uczniów o tej samie grupie krwi co Scorpiusa, jednak żaden z nich nie miał zamiaru jej oddawać. Na pytanie, dlaczego wykręcali się za­daniami typu: „Czy on naprawdę tego potrzebuje?” „Może ktoś inny?” „Boję się.”, jedynie jedna osoba miała na tyle odwagi, by powiedzieć wprost, że nie chce ratować syna Śmierciożercy. Bardzo ją to ubodło. Liczyła, że uczniowie będą bardziej miłosierni, że nie zawiodą.
-Przepraszam – usłyszała nad sobą głos.
Poppy podniosła głowę znad notatki od Minewry. Informowała ona o tym, że Draco Malfoy po­stara się jak najszybciej przybyć do Hogwartu. Przez cały czas zastanawiała się, jak będzie musiała mu powiedzieć, że nikt nie chce pomóc jego synowi.
-Tak, panno Weasley – Pani Pomfrey wyjątkowo polubiła Rose. Tak bardzo przypominała jej Her­mionę. Ta sama chęć zdobywania wiedzy i upór w oczach, które sobie ceniła. Jednocześnie miała coś ze swojego ojca. Kolor włosów, bladość skóry oraz piegi, które pokrywały jej twarz.
-Pan McLaggen kazał mi do pani iść...Powiedział, że mam idealną krew, aby zostać dawcą – dziewczyna zarumieniła się. Nie lubiła mówić o sobie w samych superlatywach. Zwykle traktowa­no ją wyjątkowo dlatego, że była córką Ronalda i Hermiony Weasley'ów, przyjaciół Wybrańca. Nig­dy z powodu jej własnych osiągnięć. Z tego właśnie powodu nigdy nie starała się wychylać spomię­dzy tłumu wybitnych Krukonów. Tam była tylko jedną z wielu. Rose usiadła przy biurku pielęgniar­ki.
-Oh, to idealnie – Poppy odchrząknęła. – A zamierzasz nim zostać?
-Nie wiem.
-Rose...Muszę Ci powiedzieć, że do tej pory nikt się nie zgodził, każdy uczeń odmówił. Jego oj­ciec ani matka nie mogą mu pomóc, bo nie mają odpowiedniej grupy krwi. Zauważ, że jesteś jedną z ostatnich siódmoklasistów przystępujących do badania. Być może tylko ty już zostałaś – Pani Po­mfrey starała się przekonać Rose, tak jak tylko mogła. Nie potrafiła się poddać, gdy istniał choćby cień nadziei.
-Proszę pani, ja nie mam nic do Scorpiusa, choć mogłoby się wydawać inaczej. Zupełnie inne zdanie na ten temat ma mój tata. A on się o tym dowie – przyznała się.
-Niekoniecznie. A twoja mama? Hermiona? Ona z pewnością przyzna Ci rację, a ponieważ masz skończone siedemnaście lat, sama możesz zdecydować.
Rose chwilę milczała. Niechętnie się zgodziła ze słowami pielęgniarki.
-Dobrze, zgadzam się.
Poppy uśmiechnęła się promiennie. Już nie musiała się zastanawiać co powiedzieć Malfoyowi.
-Ale w razie czego proszę się skontaktować z moją mamą. Ma pani rację, tata nie musi wiedzieć.
-Oczywiście panno Weasley – zgodziła się. – Pójdź teraz do koleżanek, odpocznij i wróć za pół godziny, dobrze.
Rose przytaknęła głową i wyszła z gabinetu. Chwilę po niej wyszła pani Pomfrey, która skierowa­ła swoje kroki ku gabinetowi dyrektorki. Wymówiła hasło i weszła do pomieszczenia.
Minewra McGonagall siedziała za biurkiem otoczona portretami byłych dyrektorów. Albus Dum­bledore wisiał dumnie obok Severusa Snape'a, który nawet na obrazie wyglądał jakby miał kogoś przekląć. Nad nimi znajdował się Fineas Nigellus Black. Mamrotał do siebie pod wąsem, by niedłu­go później wykrzykiwać uwagi pod adresem nowej dyrektorki
-Za moich czasów nic takiego się nie wydarzyło! To niekompetentne powierzać takie stanowisko kobiecie!
-Minewro, panna Weasley się zgodziła – powiedziała Poppy ignorując krzyczący portret.
-To cudowna informacja. Poinformuję o tym jej rodziców.
-Panna Rose chce, aby o tym zdarzeniu dowiedziała się tylko jej matka. Boi się, że jej ojciec nie zaakceptuje tej decyzji.
-To zrozumiałe. Wiem, w jakich stosunkach są ich ojcowie. Hermiona na pewno będzie dumna z decyzji córki – stwierdziła dyrektorka, przywołując do siebie siedzącą na żerdzi płomykówkę.
-Masz rację, ale obawiam się reakcji Dracona. Czy pozwoli wymieszać krew swojego syna z krwią córki mugolaczki? Bądźmy rozsądne.
-Możemy mieć nadzieję, że pod tym względem pan Malfoy się zgodzi. W końcu tu chodzi o zdro­wie jego pierworodnego.
Rose, zamiast iść w stronę wieży Krukonów skierowała się do pokoju wspólnego Gryffindoru. Wiedziała, jakie jest hasło, więc Gruba Dama przepuściła ją bez problemu. Tam została przywitana przez swojego kuzyna i jego siostrę. We trójkę usiedli na sofie.
-Hej! Widzieliście Hugo?
-Nie, ale słyszałem, że może być razem z Lysandrem na błoniach. Po co pytasz?
-Jakbyś nie wiedział. Jeszcze znowu powie coś dziwnego. Brrr – Rose wzdrygnęła ramionami.
-No i jak tam badanie? Ja chociaż dowiedziałem się, że mam AB+.
-Właśnie, a jak tam u ciebie – wtrąciła latorośl Potterów.
-Całkowita zgodność ze Scorpiusem...Mogę być dawcą – westchnęła Rose. – Za półgodziny mam iść do Skrzydła Szpitalnego na pobranie krwi.
Albus skrzywił się, a Lily spojrzała na brata z ciekawością.
-Aż tak ciebie bolało?
-Nieee no. Mnie?! Chyba sobie żartujesz. Twój brat miałby się bać igły. Proszęęę cię – Albus wy­buchł wymuszonym śmiechem. Lily spojrzała na niego, tak jak babcia Molly na wujka Rona, gdy ten wjechał samochodem w ogródek.
-Znam Cię, ale mniejsza z tym. Rose, a co z wujkiem Ronem? Przecież on i jego uczulenie na Malfoyów...? On prędzej by Cię zabił, niż pozwolił ratować syna swojego dawnego nemezis!
-A czy on musi o tym wiedzieć – Rosie powtórzyła dokładnie kuzynostwu, to co powiedziała pani Pomfrey.
-Czyli po prostu buntujesz się przeciwko ojcu, by pomóc Scorpiusowi. Jakie to...wzruszające. – stwierdziła Lily, która była niepoprawną romantyczką. Na twarzy wykwitł jej rozanielony uśmiech, który świadczył, iż błąka się w odmętach w swojej wyobraźni.
Rose wiedziała, że kuzynka może pozostać w takim stanie przez dość długi czas. Już nieraz z nią przez to przechodziła, dlatego zignorowała zachowanie najmłodszej pociechy Potterów.
-Więc ciocia Hermiona przyjedzie? Wiesz kiedy?
-Sądzę, że jak najszybciej. W zasadzie to nie wiem, po co jest potrzebna. Raczej nie wyobrażam sobie, że mugole też przy pobieraniu krwi potrzebują rodziców...Dziwne – stwierdziła Rose – Pora się zbierać, bo muszę jeszcze wpaść do dormitorium. Chcesz ze mną pójść do Skrzydła Szpitalne­go?
-Okej – zgodził się – Ehhh, Lily. Halo! Hogwart do Lily!
-Taaak? - Lily ocknęła się ze swoich rozmyślań nieświadoma dalszego toku rozmowy. – Gdzie idziecie?
-Odprowadzam Rose do Skrzydła. Pójdziesz z nami?
-Nie, muszę zrobić referat na transmutację. Zabieram się do niego od czwartku i po prostu nie mogę go dokończyć.
-Nie powinnaś zostawiać rzeczy na ostatnią chwilę – pouczyła ją Rose tonem własnej matki.
-Tak, tak.
Rose razem z Albusem wyszli z wieży Gryffindoru. Pogadali na temat zbliżających się OWT­M-ów i nie minęło parę minut jak stali w drzwiach wejściowych do królestwa pani Pomfrey.
Zza nich dobiegały niezrozumiałe głosy. Znajome głosy – stwierdziła panna Weasley.
-Rose, czy to nie twoja...?
Nie zdążył dokończyć, gdyż jego kuzynka już uchyliła drzwi. Dwie osoby stojące przy łóżku Scorpiusa w ogóle nie zauważyły ich przybycia.
Hermiona Weasley stała obok Dracona Malfoya. Obydwoje stali naprzeciwko siebie i milczeli. Rose weszła do sali sama, żegnając się z kuzynem.
Magiczna śpiączka nie jest taka sama jak mugolska. Owszem są do siebie podobne pod wieloma względami, ale istnieją pewne różnice. W obu przypadkach poszkodowany jest świadomy otaczają­cego go świata, ale nie potrafi na nie go oddziaływać. Słyszy głosy ludzi znajdujących się w pobli­żu, odczuwa zmiany w przestrzeni...W magicznej śpiączce jedynym plusem jest to, że wiesz co do­kładnie „dzieje się” w głowie. Możesz zobaczyć reakcje mózgu i być stuprocentowo pewnym, że pacjent jest w stabilnym stanie.
Scorpius Malfoy był właśnie w takim stanie. Wiedział, co się działo dookoła niego. Słyszał głosy szkolnej pielęgniarki oraz profesor McGonagall mówiące o potrzebie transfuzji krwi. Był świadomy tego, w jakim poważnym jest stanie i cholernie się bał.
W pierwszej chwili był zdezorientowany. Pamiętał lot oraz to, że już prawie miał znicz. Potem usłyszał krzyk, znajomy krzyk i poczuł ból. Następnie „odzyskał” świadomość w Skrzydle Szpital­nym, co wywnioskował z głosu Poppy Pomfrey. Nie mógł otworzyć oczy, co doprowadziło do tego, że spanikował. Zbił wazon swoją magią, a sam leżał jak kłoda.
Kilka chwil później przypomniał sobie o ojcu. Ojcu, który zawsze starał się mu pomagać w prze­ciwieństwie do dziadka.
Z pewnością się martwi – pomyślał Scorpius.
Naprawdę miał nadzieję, że wyjdzie z tego cało. W końcu miał siedemnaście lat, czyli całe życie przed sobą. Nie dramatyzuj – zbeształ się, ale było coraz gorzej.
Grupa krwi.
Malfoyowie od pokoleń czystokrwista rodzina. Co to w ogóle znaczyło? Nieskalani szlamem. Sil­niejsi, pełnoprawi czarodzieje. To symbolizowała czysta krew. Po II Wojnie o Hogwart tata Scor­piusa odwrócił się od doktryn Voldemorta i swojego ojca. Starał się być lepszym człowiekiem, któ­rym zresztą zawsze pragnął być. I widać było progres.
Dał Scorpisowi wolną rękę w wyborze partnerki, odchodząc od tradycji aranżowania małżeństw w celu przedłużenia rodu. Ale...Skoro w szkole było tak mało osób z taką samą grupą co on, jakie było prawdopodobieństwo, że osoby te będą półkrwi albo nawet mugolakami? Czy w tej sytuacji ojciec zgodziłby się na transfuzję? Rodzina to jedno, krew to coś innego. Toujours pur. Motto Blac­ków oddawało wszystkie pytania, którymi dręczył się Scorpius od zawsze.
Kiedy tak leżał na szpitalnym łóżku i słuchał rozmów pani Pomfrey wywnioskował jedno. Ojciec nie może być dawcą tak samo, jak matka, bo nie mieli tej samej grupy krwi. Był zdany na łaskę swoich rówieśników. Słyszał, że do tej pory każdy, kto się nadawał, odmówił. To zabolało. Owszem może nie traktował innych z typowo puchońską przyjacielskością, ale przecież nie był aż takim złym kolegą?
Prawda? Może jakiś Ślizgon mi pomoże? – Scorpius oddawał się swoim myślom. Czekał i czekał na „coś”. Aż w końcu tym czyś została Rose Weasley. Jego ratunek. Merlinie jak to brzmiało! Cór­ka byłego wroga jego ojca. Dziewczyna, z którą musiał rywalizować od siedmiu lat o lepsze oceny, reputację, a nawet tak po prostu dla odrobiny przyjemności. To było silniejsze od niego. Już na pierwszym roku, na peronie 9 i 3/4 zobaczył ją i jej rodzinę. Ronald Weasley spojrzał wtedy w jego stronę i powiedział te słowa
-Musisz być od niego lepsza ze wszystkim”
Zupełnie jakby był czymś gorszym. Owszem jego ojciec popełnił błędy, ale przyznał się do nich, więc dlaczego on musi za nie płacić?
Od tamtej pory Scorpius postawił sobie za cel być lepszym od Rose Weasley, przez co wszystko zataczało błędne koło. On ją wkurzał, ona się irytowała i odpłacała, co powodowało, że od znowu coś robił i tak dalej. Tak szczerze to nawet nic do niej nie miał. Był inteligentna, nawet ładna, co stwierdzili jego kumple z roku, a on wyśmiał. Ot, zwykła Gryfonka z dobrej, aż za dobrej rodziny.
Ale karma to suka, więc to od niej teraz zależy jego zdrowie!
Zawiadomiono jego ojca. Miał przyjechać, ale sam bez matki. O czym to świadczyło?
Pierwszy głos, jaki usłyszał, był kobiecy. Delikatny, choć z nutką stanowczości. Znajomy.
-Taki podobny – stwierdził. Scorpius poczuł dotyk dłoni na policzku. Palce przebiegły przez łuk brwiowy i zatrzymały się na czole. Tam odgarnęły zbłąkane kosmyki jego blond włosów.
-Proszę, proszę – młody Ślizgon rozpoznał w drugim głosie jego ojca. Jego kroki rozbrzmiewały po sali. Miał rację Draco Malfoy wszedł do Skrzydła Szpitalnego swoim charakterystycznym kro­kiem, a zanim powiewał czarny płaszcz. Absolwenci Hogwartu mogliby pokusić się o stwierdzenie, że był w iście Snape'owskim stylu.
-Pan Malfoy – powiedział kobiecy głos.
-Pani Weasley – odparł Draco z ironią. – Chyba już dawno przeszliśmy na ty?
-Masz rację.
Scorpius zorientował się, że kobieta, z którą rozmawiał jego ojciec to Hermiona Weasley, mama Rose. Przypomniał sobie jej burzę kręconych, brązowych włosów oraz wyraz wiecznie uśmiechnię­tej twarzy, gdy patrzyła w stronę swej jedynej córki.
-Czy mam wziąć do serca, to co robisz z moim synem? – spytał chłodno pan Malfoy.
-Nie bądź śmieszny – podniosła głos Hermiona – TO się skończyło z chwilą, gdy wyszłam za Ro­nalda i oboje dobrze wiemy dlaczego!
Młody Malfoy nie wiedział, o co chodzi. Jakie TO?
-Było tuż po wojnie. Chciałabyś tego dla siebie? - Scorpius usłyszał szelest materiału oraz kroki zbliżające się do jego łóżka. Oh, jak bardzo chciałby teraz otworzyć oczy. Choćby na sekundę. Wy­dawało mu się, że ojciec zbliżył się do matki Rose. – Odstawmy to na inny bok. Jesteśmy tu z inne­go powodu.
-Masz rację. Rose zgodziła się zostać dawcą. Chyba nie masz nic przeciwko, aby krew mojej cór­ki, w tym także moja, zbrukała twojego syna... - Hermiona spytała z całą uszczypliwością, na jaką ją było stać.
-Przestań! Zupełnie jakby to akurat teraz miało sens?! – ojciec Scorpiusa podkreślił ostatnie sło­wa. Sam Scorpius czuł, że kryje się za nimi coś więcej. Nagle rozmowa ucichła. Ktoś wszedł do sali.
-Dzień dobry panie Malfoy.

Rose przywitała się uprzejmie z ojcem Scorpiusa, a sama przytuliła się mocno do matki. Scorpius leżał na szpitalnym łóżku blady i wyczerpany. Z jego ręki wystawało kilka rurek, którymi doprowa­dzane były substancje odżywcze. Jego blond włosy rozłożyły się na poduszce, tworząc niby to aure­olę.
-A więc to twoja córka, no cóż widać rodzinne podobieństwo – głos starszego Malfoya by ochry­pły i głęboki. Takie same blond włosy, jakie miał jego syn, sam gładko zaczesał do tyłu. Był wysoki i dobrze zbudowany, co podkreślała jego czarna szata.
-A co my możemy powiedzieć? – spytała Rose, nie mogąc się powstrzymać. Dracon Malfoy uniósł brew i wygiął usta w lekki uśmieszek.
-Taki sam cięty język, doprawdy Hermiono...
Mama Rose oblała się rumieńcem. Objęła córkę ramieniem.
-Może chodźmy do Poppy. Wszyscy już tu jesteśmy, więc miejmy to za sobą. Ja z Draco wszystko już ustaliliśmy. Rose, nie martw się tatą – dodała, widząc minę córki.
-Okej.
Wszyscy poszli w kierunku gabineciku pielęgniarki. Ta siedziała za biurkiem ze stosem papierów.
-Dzień dobry – powiedziała. Przywitała się z każdym po kolei i kazała im usiąść – Wszyscy wie­my, jak wygląda sytuacja. Mam nadzieję, że się dogadaliśmy. Panie Malfoy nie ma pan nic przeciw­ko transfuzji?
-Oczywiście, że nie – odparł – Razem z panią Weasley już o tym rozmawialiśmy. Sam chętnie poddałbym się temu, ale z przyczyn biologicznych nie mogę, z resztą wie pani o tym.
-Tak, wiem. Pani Weasley ma pani coś przeciwko? Rose jest pełnoletnia, ale w tym szczególnym przypadku, ponieważ obie strony mają magiczne pochodzenie, istnieje szereg innych czynników związanych z wymianą krwi. Scorpius poniekąd będzie miał cząstkę magii Rose. Nie jest to nic wielkiego, ale procedura wymaga, że muszę zapytać – Poppy spokojnie zadawała pytania i ode­tchnęła z ulgą, gdy wszystko przebiegło spokojnie.
Kilkanaście minut później, kiedy obie strony wszystko uzgodniły Poppy zabrała się do dzieła. Po­brała odpowiednią ilość krwi od Rose, gdy ta kurczowo trzymała matkę za rękę. Draco przyglądał się temu z zaciekawieniem w oczach. Mugolskie rzeczy były ostatnio bardzo cenione w czarodziej­skim świecie. W ten sposób chciano, aby nie doszło to powstania nowego Voldemorta.
-Jeszcze tylko trochę Rosie – powiedziała mama. Głaskała prawie dorosłą córkę po głowie, pa­trząc, aż woreczek nie wypełnił się krwią. Co chwilę rzucała okiem na ojca Scorpiusa, co nie uszło uwadze córki. Gdy pobieranie się skończyło i Poppy podziękowała Rose, mówiąc, że jest dumna z tego jak postąpiła, Hermiona z Rose wyszły ze Skrzydła Szpitalnego.
-Rosie, ja też jestem z ciebie dumna. Wiem, że Scorpius nie jest najmilszą osobą w Hogwarcie, ale dobrze postąpiłaś – przytuliła córkę.
-Wiem. Ale to nie było problemem. Problemem jest tata i jego wieczna niechęć...
-Rozumiem, ale to tata. On nie były sobą, gdyby nie wspominał szkolnej niechęci do Dracona, więc logiczne jest to, że tak samo jest w przypadku twoim i Scorpiusa – wyjaśniła Hermiona.
-A gdybym...Z resztą nie ważne. To głupie – Rose zarumieniła się. Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedzieć czemu się powstrzymała.
Jej mama spojrzała na nią ze zrozumieniem i uśmiechnęła się.
-Nie słuchaj taty, on takich rzeczy nie zrozumie. Przez sześć lat zbierał się, aby wyznać co do mnie czuje, więc nie oczekujmy od niego niemożliwego. Jesteś jego córeczką i chce dla ciebie jak najlepiej, co oznacza, że na niektóre rzeczy będzie patrzył w zupełnie inny sposób niż ja. W końcu to facet. A jak już kiedyś powiedziałam, jego wrażliwość uczuciowa mieści się w łyżeczce od herba­ty.
Obie wybuchnęły śmiechem.
-Może poproszę Minewrę, żeby pozwoliła mi cię zabrać do Hogsmeade. Pójdziemy do Miodowe­go Królestwa? – zaproponowała Hermiona.
-Pewnie.
Obie poszły pod ramię do gabinetu dyrektorki. Śmiejąc się z anegdotek opowiadanych przez mamę Rose. Na całą sytuację z ukrycia patrzył Dracon Malfoy i uśmiechał się pod nosem.
Dni od tego wydarzenia płynęły szybko. Scorpius był pod kroplówką i wracał do zdrowia. Wszystko przebiegło spokojnie. Czas rekonwalescencji odbył w Skrzydle odwiedzany przez znajo­mych z domu. Kiedy się wybudził, pamiętał wszystko z czasu spędzonego podczas śpiączki. Dziwną rozmowę pani Weasley z jego ojcem, wszystkie rozmowy przebyte w jego towarzystwie. Oraz jesz­cze jedno. Było to w noc poprzedzającą jego wybudzenie.
Było cicho. Pani Pomfrey chyba już spała, bo nie słyszał jej cichej krzątaniny. Drzwi do sali się otworzyły. Scorpius nie wiedział, kto wszedł. Postać ta zbliżyła się do jego łóżka i usiadła na krześle znajdującym się obok niego. Poczuł delikatny zapach nagietków. Rozpoznał go od razu. Były to ulu­bione perfumy Rose Weasley. Nie powiedziała nic, po prostu trzymała go za rękę przez dobre pół go­dziny.
Scorpius poczuł dziwny ucisk w klatce piersiowej. Oczywiście był wdzięczny dziewczynie, że mu pomogła. Ale czuł coś jeszcze oprócz tego. Nie umiał tego opisać. Bo przecież...
Nie...To głupie. Nawet nie pomyślę o czymś takim. Ale jednak. Przez cały czas rozmyślał nad tym, czyj krzyk ostrzegł go na boisku. Doszedł do wniosku, że to musiała być Rose. Dlaczego?
Następnego dnia został wybudzony. Ojciec był przy nim. Matki nie było tak samo, jak poprzednio. Ojciec przytulił go i uśmiechnął się szczerze.
-Następnym razem uważaj na siebie. Masz być silny i zdrowy, jak na mojego syna przystało – za­żartował. Tylko przy swoim synu całkowicie się otwierał. Kochał go całym sercem i dla jego dobra zrobiłby wszystko.
-Tak tato. Mamy nie ma? Czemu mnie to nie dziwi? Nie było jej nawet wtedy...
-Wiesz, jak jest, ma „ważniejsze” sprawy. Ale chwila, chwila...Skąd wiesz, że była nieobecna przy transfuzji – Dracon zdziwił się.
-No wiesz, cały czas byłem świadomy. Słyszałem w s z y s t k o – pokreślił Scropius czekając na reakcję ojca. Ten nie pokazał po sobie niczego, chociaż zdradził go tik nerwowy w lewym oku.
-Wszystko – spytał, a głos lekko mu się załamał – Hermiona i ja...
-Tak. Opowiesz mi, o co wam chodziło?
-Może kiedy indziej...Nie mogę teraz, to za długa historia. Obiecuję, że zrobię to, jak się lepiej po­czujesz.
-Serio?! - Scorpius uniósł się na łóżku do pozycji siedzącej. – Tak to ty mi nigdy tego nie powiesz.
Pan Malfoy westchnął.
-Trochę wiary w twojego staruszka. Ja też mam do ciebie jedno pytanie. Co zamierzasz z tym zrobić? – w oczach byłego Ślizgona błysnęły iskierki rozbawienia.
Tym razem to jego syn się zmieszał.
-Z czym? – spytał głupio. Starał się wymigać od odpowiedzi.
-Proszę cię...Jesteś moim synem, nie udawaj idioty.
Scorpius mruknął pod nosem coś, co przypominało „Wścibski stary dziad”
-Pamiętaj, nie jestem dziadkiem Lucjuszem. Nie miałbym nic przeciwko, temu gdyby twoja dziewczyna nie była czystej krwi. Ale koniec gadania o miłości, co my baby jesteśmy? – zażartował Dracon. – Mam Fasolki Wszystkich Smaków, chcesz jedną.
Minął już miesiąc od pamiętnego meczu Quiddicha. Ludzie przestali o tym wspominać, a rodzina Potter – Weasley żyła swoim własnym szalonym życiem. OWTM-y zbliżały się w zastraszającym tępie i uczniowie coraz częściej spotykali się w bibliotece niż w pokojach wspólnych.
-Więc, z czego składa się Eliksir Wielosokowy? – spytał Albus Rose.
-Pijawek, much siatkoskrzydłych, ślazu, rogu dwurożca i no...eee – Rosie usilnie starała się przypomnieć wszystkie składniki, przez co wyglądała dość dziwnie, wymachując rękoma. Ponoć bardzo jej to pomagało w myśleniu.
-Rdestu ptasiego i skórki bloomslanga.
-No właśnie.
-Rosie, nie masz już dość? Ja mam. Idź gdzieś odpocząć, przewietrz się, to na pewno lepiej ci pomoże, niż wkuwanie.
Rose wyciągnęła się i ziewnęła. Albus miał rację. Była totalnie zmęczona. Pierwsze testy mają już za tydzień. Tydzień!
-Może masz rację.
Spakowali książki do toreb i wyszli z biblioteki.
-To pa, ja muszę jeszcze wpaść do Lysandra. Ma mój egzemplarz Quiddicha przez wieki.
-Okej. Spotkamy się na obiedzie. Pa!
Kuzynostwo się pożegnało i rozeszło w dwie przeciwne strony, Rose kierowała się do pokoju wspólnego Ravenclawu. Myślała nad tym, czy wszystko już powtórzyła, gdy nagle na kogoś wpadła.
-Przepraszam, ale się zamyśliłam – Rose podniosła głowę w górę i przełknęła głośno ślinę.
Osobą, którą potrąciła był Scorpius Malfoy. Widziała go już parę razy, od tamtego dnia w Skrzydle Szpitalnym, ale dopiero teraz miała okazję spotkać się z nim sam na sam. Od chwili, gdy mu pomogła, jego stosunek do niej uległ zmianie. Był uprzejmy i przestał jej dokuczać. No, przynajmniej nie aż tak bardzo.
-Nic nie szkodzi.
Przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał już dużo lepiej. I przystojnie, czyli tak jak zwykle. Jego blond włosy opadały na oczy, które się jej przyglądały. Krukonka się zarumieniła. Dziwnie się czuła, gdy tak ją prześwietlał.
-Co tam u ciebie? – spytała.
Scorpius wzruszył ramionami.
-Jest dobrze, nie mam z powodu wypadku żadnych problemów, jeżeli o to ci chodzi.
Obydwoje stali w korytarzu naprzeciwko siebie. Milczeli. Rose już chciała iść, ale zatrzymał ją jego głos.

-Czy zechciałabyś pójść ze mną do Hogsmeade?

Param pam pam pam. Tak możecie mnie zaszlachtować ze względu na zakończenie, ale od samego początku właśnie tak sobie je wyobrażałam. Sami macie zakończyć tą miniaturkę. Skończy się dobrze czy źle? Podzielcie się zdaniem w komentarzach.

2 komentarze:

  1. Yes, yes, yes!!! <3 Doczekałam się tego dnia i normalnie jestem spełniona :') Opowiadanie czytało się jak zwykle przyjemnie, czasem się chichrałam jak debilka (-Widzisz, wypaliłaś się siostruniu – stwierdził Hugo i wyszczerzył zęby w stronę swojej starszej siostry.
    -Zamknij się jełopie. Podejrzewam, że to jest coś pilnego. Inaczej nie wywołałaby nas w sobotnie popołudnie i to po meczu, gdy wszyscy są zajęci. <--- istna Halinka z Kiepskich xD).
    Naturalnie pojawiły się literówki, błędy interpunkcyjne oraz gramatyczne. Mimo to przymknę na to oko *uśmiechnęła się lekko*
    Ale z drugiej strony poczułam się trochę zawiedziona. Myślałam, że będzie więcej Scorose, ale wpierniczyło się Dramione, zgarniając ich show. Za bardzo nie mieli pola do popisu, a mimo to opowiadanie zalatywało fluffem *o*
    A ja zaś życzę Tobie Atramentowa jak najlepiej spędzonych ferii, byś zrealizowała swoje pomysły na opowiadania przeróżnego rodzaju. Nie zabraknie też weny twórczej, by nie była taka kapryśna. I z okazji Walęwtyłków dużo miłości, cukrów... No wiesz o co mnie się rozchodzi xDD Oczywiście chciałabym Ci życzyć jak najwięcej, ale trochę by mi to zajęło i na bank byś padła ze zmęczenia. Po prostu życzę spełnienia swych najskrytszych marzeń i wszystkiego, co najlepsze :)
    Pozdrawiam cieplutko i do zobaczenia po feriach. Trzymaj się :3
    Jordbær
    PS Co do zakończenia... Myślę, że skończy się BARDZO dobrze i dzieci Scorpiusa i Rose będą brykały sobie po ogródku Weasleyów. Typowy fluff, ale zanim ta wizja się spełni musi być odrobinę smutku, złości, cierpienia, przeszkód stojących na drodze ich szczęścia itp. Nie wszystko musi być podane na tacy *uśmiecha się zjadliwie*

    OdpowiedzUsuń
  2. O Jezu, jednak opłacało się czekać dobrą godzinę na Twój komentarz xD
    Czytając komentarz miałam banana na twarzy...
    Co do jełopa, to owszem to miało przypominać Halinkę xD Sama często używam tego słowa na jednym osobniku z klasy, który uwielbia stawać za ludźmi i ich straszyć...
    Literówki, przecinki, błędy fleksyjne to zmora mojego marnego życia oraz klawiatury przewspaniałego laptopa (sad true) więc masz rację, ale nie byłabym sobą gdybym nie przypomniała Twojej perełki czyli "dryfującego morza" Dziękuję za życzenia :)
    Ps.Jestem szczęśliwa, że jednak nie chcesz mnie zabić z powodu zakończenia

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy